Zacząć trzeba od przypomnienia, że debiut reżysera – Whiplash
(2014) odbił się szerokim echem w filmowym światku. Fani fabuły o
perkusiście z nadzieją czekali na kolejną produkcję, ale jedyne
czego mogli być pewni to, że obraz nie rozczaruje montażem. Jednak
Chazelle sam sobie zawiesił wysoko poprzeczkę.
La La Land jest musicalem, opowiadającym o początkującej aktorce i
pianiście jazzowym. Nie trudno się domyślić, że Mia (Emma Stone)
i Sebastian (Ryan Gosling) wkrótce zakochują się w sobie. Ten
wątek zdradza już sam zwiastun, ale dzieło Chazelle'a to tak
naprawdę film o marzeniach. O tym ile trzeba czasem dla nich
poświęcić, jakich trudnych wyborów dokonać. Jednocześnie jest
tu zachowany idealny balans między chwilami radości a smutku.
Zresztą nie tylko przy tym reżyser wykazał się niezwykłym
wyczuciem. We wstępie tej recenzji zaznaczyłam moje nastawienie do
musicali – zwykle podchodzę do nich z pewną obawą. Wiecie, ten
moment, gdy bohaterowie nagle ni z tego, ni z owego skaczą i
śpiewają jest dla mnie jakoś niewiarygodny, wręcz niezręczny.
Dlatego podczas otwierającej film sceny (kiedy na autostradzie
kierowcy tańczą na samochodach, śpiewając Another Day of Sun),
poczułam niepokój. Jednak już po chwili fabuła La La Land
zupełnie mnie pochłonęła, a z każdą kolejną minutą zachwycała
coraz bardziej. Trailer zapowiada obraz pełen rozmachu – i taki
jest ten film, ale równocześnie nie ma w nim przesytu i fałszu.
Jest bezpretensjonalnie uroczy.
Chazelle'owi udało się jeszcze coś, co ostatnio kilku twórców
próbowało osiągnąć – uchwycić ducha dawnego Hollywood. Dodać
tę odpowiednią dozę nostalgii tak, by nie popaść w kicz, to nie
lada sztuka. Nie sądziłam, że jeszcze doświadczę w kinie tego
uczucia, które towarzyszyło mi podczas pierwszego seansu Deszczowej
piosenki (dobra, lubię ze dwa musicale) czy Bulwaru zachodzącego
słońca. Uczucia zachwytu nad niezwykłą filmową opowieścią i
tęsknotą. Tak, tęsknię za tym hollywoodzkim blichtrem, klasą i
wyobrażeniem świata, który zapewne nigdy nie istniał. Jednak w
dzisiejszym świecie potrzebne są takie historie! La La Land
sprawiło, że wreszcie zatraciłam się w fabule, zapominając o
szarej rzeczywistości – nie pamiętam kiedy ostatnio tak się
zdarzyło. Lecz jeżeli nie lubicie sentymentów, to was uspokoję.
Choć w produkcji jest sporo scen, od których robi się ciepło na
sercu, to nie ma w tym przesady. Chazelle znakomicie nadaje znanym
motywom współczesnego wyrazu. Mimo stylistyki na lata 60. i trochę
70., nie ma wątpliwości, że to dzisiejsza historia.
To już kolejny akapit recenzji musicalu, a nie było jeszcze słowa
o muzyce. A co tu pisać? Krótko – muzyka jest świetna. Biją z
niej energia i prawdziwe emocje! Reżyser w Whiplash udowodnił, że
na rytmie zna się jak mało kto. Również w tym filmie montaż
obrazu i dźwięku jest na najwyższym poziomie. Melodie zwinnie
przechodzą od szybkiego do wolnego tempa, wpasowując się w
atmosferę sceny. Nie brak tu typowo musicalowych piosenek, jak
Someone In The Crowd czy, wspomniane, Another Day of Sun. Pojawiają
się też kawałki spokojne i nieco melancholijne: City of Stars i
Audition (The Fools Who Dream). Kompozytor Justin Hurwitz pokusił
się nawet o utwór niemal disneyowski – Planetarium. Chazelle w La
La Land przedstawia swoją miłość do muzyki, co czytelnicy tego
bloga z pewnością docenią. Za pośrednictwem filmowego Sebastiana,
przekonuje widzów do jazzu. A tych przekonań słownych i muzycznych
(Summer Montage, Herman's Habit) słucha się z przyjemnością. W
końcu, cytując bohaterkę graną przez Emmę Stone, „people love
what other people are passionate about”.
Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o aktorstwie. Postacie są odegrane
z taką naturalnością, że nie trudno uwierzyć w tę, bądź co
bądź, nieco bajkową historię. Jednak są tu również
realistycznie przedstawione relacje i rozwiązania. Finał, który
równoważy ewentualną zbytnią urokliwość, zrobił na mnie
szczególne wrażenie. Stone i Gosling nie muszą nic mówić,
wszystkie emocje można wyczytać z ich twarzy. A do tego śpiewają
też dobrze. Aktorka szczególnie zachwyca, poruszającym
wykonaniem The Fools Who Dream. Natomiast aktor gra również na
instrumentach. Akurat o jego umiejętności muzyczne byłam
spokojna, znając jego dokonania choćby w zespole Dead Man's Bones.
Widzowie, którym przypadły do gustu role Goslinga w Crazy, Stupid,
Love (2011) czy The Nice Guys (2016), ucieszą się zapewne z tego,
że i w La La Land wykazał się on talentem komediowym.
Przekomarzania filmowej pary są zabawne, ale i tak najśmieszniejszą
sceną wg mnie jest ta z piosenką I Ran – A Flock Of Seagulls.
Zróbcie sobie tę przyjemność i idźcie do kina na La La Land. :) Premiera 20 stycznia.