17.01.2017

La La Land – przedpremierowa recenzja

Za takie filmy kocham kino– pomyślałam, wychodząc z seansu La La Land. Jest to o tyle niespodziewana reakcja, że nie przepadam za musicalami. Czym mnie tak ujęło najnowsze dzieło Damiena Chazelle? Sprawdźcie w przedpremierowej recenzji!

La La Land recenzja przedpremierowa


Zacząć trzeba od przypomnienia, że debiut reżysera – Whiplash (2014) odbił się szerokim echem w filmowym światku. Fani fabuły o perkusiście z nadzieją czekali na kolejną produkcję, ale jedyne czego mogli być pewni to, że obraz nie rozczaruje montażem. Jednak Chazelle sam sobie zawiesił wysoko poprzeczkę.

La La Land jest musicalem, opowiadającym o początkującej aktorce i pianiście jazzowym. Nie trudno się domyślić, że Mia (Emma Stone) i Sebastian (Ryan Gosling) wkrótce zakochują się w sobie. Ten wątek zdradza już sam zwiastun, ale dzieło Chazelle'a to tak naprawdę film o marzeniach. O tym ile trzeba czasem dla nich poświęcić, jakich trudnych wyborów dokonać. Jednocześnie jest tu zachowany idealny balans między chwilami radości a smutku. Zresztą nie tylko przy tym reżyser wykazał się niezwykłym wyczuciem. We wstępie tej recenzji zaznaczyłam moje nastawienie do musicali – zwykle podchodzę do nich z pewną obawą. Wiecie, ten moment, gdy bohaterowie nagle ni z tego, ni z owego skaczą i śpiewają jest dla mnie jakoś niewiarygodny, wręcz niezręczny. Dlatego podczas otwierającej film sceny (kiedy na autostradzie kierowcy tańczą na samochodach, śpiewając Another Day of Sun), poczułam niepokój. Jednak już po chwili fabuła La La Land zupełnie mnie pochłonęła, a z każdą kolejną minutą zachwycała coraz bardziej. Trailer zapowiada obraz pełen rozmachu – i taki jest ten film, ale równocześnie nie ma w nim przesytu i fałszu. Jest bezpretensjonalnie uroczy.

Chazelle'owi udało się jeszcze coś, co ostatnio kilku twórców próbowało osiągnąć – uchwycić ducha dawnego Hollywood. Dodać tę odpowiednią dozę nostalgii tak, by nie popaść w kicz, to nie lada sztuka. Nie sądziłam, że jeszcze doświadczę w kinie tego uczucia, które towarzyszyło mi podczas pierwszego seansu Deszczowej piosenki (dobra, lubię ze dwa musicale) czy Bulwaru zachodzącego słońca. Uczucia zachwytu nad niezwykłą filmową opowieścią i tęsknotą. Tak, tęsknię za tym hollywoodzkim blichtrem, klasą i wyobrażeniem świata, który zapewne nigdy nie istniał. Jednak w dzisiejszym świecie potrzebne są takie historie! La La Land sprawiło, że wreszcie zatraciłam się w fabule, zapominając o szarej rzeczywistości – nie pamiętam kiedy ostatnio tak się zdarzyło. Lecz jeżeli nie lubicie sentymentów, to was uspokoję. Choć w produkcji jest sporo scen, od których robi się ciepło na sercu, to nie ma w tym przesady. Chazelle znakomicie nadaje znanym motywom współczesnego wyrazu. Mimo stylistyki na lata 60. i trochę 70., nie ma wątpliwości, że to dzisiejsza historia.

La La Land recenzja przedpremierowa

To już kolejny akapit recenzji musicalu, a nie było jeszcze słowa o muzyce. A co tu pisać? Krótko – muzyka jest świetna. Biją z niej energia i prawdziwe emocje! Reżyser w Whiplash udowodnił, że na rytmie zna się jak mało kto. Również w tym filmie montaż obrazu i dźwięku jest na najwyższym poziomie. Melodie zwinnie przechodzą od szybkiego do wolnego tempa, wpasowując się w atmosferę sceny. Nie brak tu typowo musicalowych piosenek, jak Someone In The Crowd czy, wspomniane, Another Day of Sun. Pojawiają się też kawałki spokojne i nieco melancholijne: City of Stars i Audition (The Fools Who Dream). Kompozytor Justin Hurwitz pokusił się nawet o utwór niemal disneyowski – Planetarium. Chazelle w La La Land przedstawia swoją miłość do muzyki, co czytelnicy tego bloga z pewnością docenią. Za pośrednictwem filmowego Sebastiana, przekonuje widzów do jazzu. A tych przekonań słownych i muzycznych (Summer Montage, Herman's Habit) słucha się z przyjemnością. W końcu, cytując bohaterkę graną przez Emmę Stone, „people love what other people are passionate about”.

Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o aktorstwie. Postacie są odegrane z taką naturalnością, że nie trudno uwierzyć w tę, bądź co bądź, nieco bajkową historię. Jednak są tu również realistycznie przedstawione relacje i rozwiązania. Finał, który równoważy ewentualną zbytnią urokliwość, zrobił na mnie szczególne wrażenie. Stone i Gosling nie muszą nic mówić, wszystkie emocje można wyczytać z ich twarzy. A do tego śpiewają też dobrze. Aktorka szczególnie zachwyca, poruszającym wykonaniem The Fools Who Dream. Natomiast aktor gra również na instrumentach. Akurat o jego umiejętności muzyczne byłam spokojna, znając jego dokonania choćby w zespole Dead Man's Bones. Widzowie, którym przypadły do gustu role Goslinga w Crazy, Stupid, Love (2011) czy The Nice Guys (2016), ucieszą się zapewne z tego, że i w La La Land wykazał się on talentem komediowym. Przekomarzania filmowej pary są zabawne, ale i tak najśmieszniejszą sceną wg mnie jest ta z piosenką I Ran – A Flock Of Seagulls.

Zróbcie sobie tę przyjemność i idźcie do kina na La La Land. :) Premiera 20 stycznia.
A soundtrack do posłuchania tutaj.

PS. Od teraz nowe teksty będą pojawiać się we wtorki.