26.05.2017

Kusząca piosenka – recenzja Song to Song

Nowy film Terrence’a Malicka, tak jak poprzednie, podzielił widzów. Dla jednych Song to Song okazał się niezwykłym kinowym doznaniem, dla drugich niestrawnym przegadanym teledyskiem. Ta recenzja nie popada w skrajności.

Song to Song recenzja

Na wstępie muszę napisać, że na seans Song to Song szłam z obawą. Ostatni film reżysera jaki widziałam – Drzewo życia – pozostawił u mnie tak negatywne wrażenia, że niemal zapomniałam, iż zachwycałam się Cienką czerwoną linią. Jednak wybrałam się na nową produkcję Malicka, bo kto inny ma mnie znowu do jego dzieł przekonać, jak nie Rooney Mara, Ryan Gosling i Michael Fassbender.

Song to Song to opowieść o bohaterach, którzy pławią się w nihilistycznych przyjemnościach. Faye (Mara) waha się między związkiem z romantycznym BV (Gosling) a cynicznym Cookiem (Fassbender). Oni też nie potrafią wybrać, szukając wciąż nowych doznań z innymi kobietami. Ich codzienność to artystyczny świat, pełny nieodpartych pokus. Postacie bawią się jakby całe ich życie było muzycznym festiwalem. Historia jest prosta, co więcej nie odkrywa niczego nieznanego. Na ekranie wiele razy pojawiały się podobne przypadki (np. Bliżej z 2004 r.). Jedynie sposób opowiadania jest nietypowy, przypominający strumień obrazów. Zresztą o linearnej narracji trudno tu mówić, bo bezustannie ukazują się podobne ujęcia.

Aktorzy to siła tej produkcji, bo ich postacie żyją na ekranie. Jednak podczas seansu miałam wrażenie pewnej przypadkowości, jakby niektórym scenom brakowało kontekstu i emocje bohaterów były zawieszone gdzieś w płynącej narracji. Nic dziwnego, w końcu wiadomo, że ci, którzy pracują na planie u Malicka nie mają pojęcia, co ostatecznie znajdzie się w filmie. W Song to Song zobaczyć można, oprócz głównej trójki, Natalie Portman, Cate Blanchett czy Lykke Li. Reszta z pierwotnej imponującej listy obsadowej nie pojawia się w ogóle albo znika w mgnieniu oka – na przykład Boyda Holbrooka wypatrzą tylko uważni widzowie. Reżyser nie ma litości dla nakręconego materiału.

Zgadzam się z panem Michałem Oleszczykiem, że filmowi brakuje „brudu”. Zdaje się, że Malick chce przestrzec widzów przed „grzechem”, dlaczego więc prezentuje jego oblicza w tak estetyczny sposób? Wyjątkowe zdjęcia Emmanuela Lubezkiego niemal impresyjnie przedstawiają bohaterów. Kamera wiruje, zbliża się i oddala z taneczną gracją. Choć ujęcia z szerokokątnych obiektywów dla niektórych są męczące w odbiorze (sama za nimi nie przepadam), to nie zmienia faktu, że Song to Song jest wizualnie piękne. A może to świadomy zabieg? Ta estetyczność kusi, więc widz nie powinien dziwić się, że grzeszny świat pochłania postaci.

Song to Song recenzja

A co z muzyką? Jest jej tu pod dostatkiem, ale w nietypowy sposób. Malick tworzy przekładaniec z fragmentów utworów i piosenek, wśród których znalazły się klasyki muzyki symfonicznej, dzieła Patti Smith, Lykke Li czy nawet Die Antwoord. Całość jest jak wielki remiks, co świetnie współgra z dynamicznym montażem ujęć – skojarzenia z teledyskiem są słuszne. Jednak jestem przy tym nieco zawiedziona. Trailer Song to Song zapowiadał wejście do świata muzycznego festiwalu w towarzystwie znanych artystów. Niestety pojawiają się oni na chwilę, czasem jedynie w tle (jak Florence Welch), a kiedy indziej wygłaszają wyrwane z kontekstu słowa (jak Iggy Pop). Jedynie Patti Smith ma w filmie większą rolę i opowiada o swoich doświadczeniach Faye.

Pomiędzy tak bogatym muzycznym repertuarem nie zabrakło również polskich akcentów: From the Abyss – Zbigniewa Preisnera oraz Angelus Wojciecha Kilara. Zwłaszcza ten drugi utwór ma kluczową rolę w jednej ze scen, gdzie postać grana przez Michaela Fassbendera przeżywa emocjonalną udrękę. Zastanawia mnie odbiór tej sceny u widzów nieznających języka polskiego. Usłyszeć nagle w angielskojęzycznym filmie chóralny śpiew Zdrowaś Maryjo, było dla mnie niemałym zaskoczeniem. Lecz równocześnie przez ten utwór scena wydała mi się aż nazbyt dosłowna, jakby mówiła: Zobacz widzu, ten bohater cierpi, bo nie ma Boga w sercu.

Song to Song mnie ani nie rozczarowało, ani nie zachwyciło. Dałam się uwieść tej wizualnej opowieści, niewinnemu obliczu Rooney Mary, diabelnemu spojrzeniu Michaela Fassbendera (David?) i uroczemu uśmiechowi Ryana Gosslinga. Próżno tu szukać pogłębionej refleksji. Monologi z offu rażą banalnością – film byłby o wiele lepszy, gdyby pozbyć się większości z nich. Lecz nie ma tu patosu i pretensjonalności jak w Drzewie życia. Nowy film Terrence’a Malicka to przede wszystkim estetyczna uczta dla oka.

_____________________________________________________
Jeśli chcesz komentować, a nie masz konta w Disqus – kliknij w Name, a potem zaznacz „Wolę pisać jako gość”