9.07.2017

Król Artur: Legenda miecza – recenzja

Dawno, dawno temu sympatyczny cwaniaczek Artur musiał odzyskać królewski tron spod władzy grupy gangsterów… Zaraz… co? Tak, wszystko się zgadza. A czego spodziewaliście się po nowym filmie Guya Ritchiego – Król Artur: Legenda miecza? Sprawdźcie bezspoilerową recenzję!

Król Artur: Legenda miecza – recenzja


Reżyser Porachunków (1999) i Przekrętu (2000) ma niezaprzeczalnie oryginalny styl, który wielu próbuje podrobić raczej z marnym skutkiem. Ritchie nawet biorąc się za produkcje o Sherlocku Holmesie, podszedł do tej ikonicznej postaci na swój sposób. Nie mogło być inaczej w przypadku króla Artura. Zatem jeśli po Legendzie miecza oczekujecie kolejnego odwzorowania legend arturiańskich, to się zawiedziecie, bo film zapożycza tylko pewne ich elementy, przekształcając je nietypowo. Produkcja, choć nie pozbawiona wad, jest najlepszym widowiskiem high fantasy od dawna. Ritchie bawi się z widzem od początku, pokazując mroczną wieżę, niczym z Władcy Pierścieni. Jednak, zanim widz pomyśli, że już coś podobnego widział, akcja nabiera szalonego tempa.

Tempo szalone, ponieważ z jednej strony jest zawrotne, a z drugiej zbytnio zwalnia. Fabuła również ma problem ze stabilnością, bo mimo wielu świetnych scen, miejscami jest trochę bez sensu. Bynajmniej nie przeszkadza to w czerpaniu radochy z oglądania! Dialogi, pełne są żarcików, nie cierpią na nadmiar wyjaśnień sytuacji. Nie ma nic gorszego niż bohaterowie tłumaczący sobie nawzajem zasady otaczającego ich świata. Na szczęście Ritchie stawia na stronę wizualną, co pokazuje choćby w sekwencji „dorastanie Artura”, który jest chyba najlepszym tego typu montażem jaki widziałam. Zamiast nudnawej ekspozycji są szybko przewijające się sceny, zawierające wyłącznie obraz i muzykę. Niesamowite, że w tym krótkim przedstawieniu zawiera się tyle treści – nie tylko widz poznaje losy Artura, lecz także nabiera do niego sympatii.

Król Artur: Legenda miecza; Astrid Bergès-Frisbey


W Legendzie miecza magia jest dzika i baśniowa. Nikt tu nie walczy promieniami energii, ale moc ma wymiar bardziej fizyczny, np. ukazuje się pod postacią zwierząt. Niestety to, co stanowi zaletę, ma równocześnie wady, ponieważ efekty wizualne i wykreowane komputerowo istoty wyglądają czasami nie za dobrze. Podobny problem pojawia się w walkach, w których Artur, korzystając z potęgi Excalibura, razi kreskówkowością. Natomiast Czarodziejka, choć mogłaby mieć bardziej pogłębiony charakter, to jest postacią interesującą. W dużej mierze przyczynia się do tego odgrywająca ją Astrid Bergès-Frisbey, która dzięki gestom, fascynującemu głosowi i osobliwej urodzie nadała tej postaci wiarygodności. Jednak The Mage ukazuje również niedopracowanie warstwy fabularnej, gdyż rozwiązuje ona niemal każdy problem od tak, niczym orły z dzieł Tolkiena.

Przez ekran przewija się ogrom bohaterów, co powoduje, że niektóre z tych, wydawałoby się, ważnych postaci są zaledwie zarysowane. Ponownie, pokazuje to nierówność. W fabule znalazło się miejsce dla wątku miłości między ojcem i synem (uroczy, znany z Utopii, Neil Maskell), cameo Davida Beckhama czy pokazanie drugiej twarzy okrutnika (który dzieli się z żoną domowymi obowiązkami). Przykre, że jednocześnie przy tym większość bohaterek po prostu „jest” i tyle. Zwłaszcza scenarzyści zapomnieli o kobietach z rodziny królewskiej, które, paradoksalnie, są tu zupełnie nieistotne. Do tego stopnia, że w jednej ze scen król Uther „zapomina” jak ma na imię jego żona, co mocno irytuje. Sytuacji nie ratują aktorki (oprócz wspomnianej już Bergès-Frisbey), które jeśli mają co grać, to są raczej bez wyrazu.

Król Artur: Legenda miecza; Jude Law


Charlie Hunnam, grający Artura, mimo że nie wspina się na wyżyny aktorskiego kunsztu, to pasuje do roli sympatycznego i łobuzerskiego cwaniaczka. Czy takie oblicze nie pasuje do legendarnych historii? W innym wydaniu na pewno, tutaj pasuje idealnie! Król Artur: Legenda miecza wypełniają bowiem postacie charakterystyczne dla filmów Ritchiego, tylko w sztafażu fantasy. Z łatwością można odnaleźć tu „gangstera”, wystarczy przymknąć oko na to, że jest ubrany w zbroję. Dla mnie to wspaniała zabawa konwencją! Produkcja zapewne straciłaby na lekkości, gdyby głównego złoczyńcę grał ktoś o małym talencie aktorskim, ponieważ Vortigern jest tak przerysowany, że łatwo mógłby być przedstawiony jak „typowy zły”. Na szczęście Jude Law odnalazł się w roli znakomicie, przez co postać zblazowanego króla nie budzi śmieszności. Ponadto, aktor umiejętnie lawiruje na granicy patosu, nadając ten ton wybranym momentom. Opętany przez pragnienie władzy Vortigern ociera się o karykaturę, ale Law nadaje mu ludzkie cechy i emocje.

Król Artur nie byłby tak dobry bez muzyki Daniela Pembertona! Kompozytor współpracował już z reżyserem przy okazji Kryptonim U.N.C.L.E. (2015), jednak nowe utwory są jeszcze lepsze, stanowiąc ścisłe połączenie z obrazem. To muzyka nadaje tu klimat i rytm filmu, powodując równocześnie ciarki u widzów. Wyczuwam tu inspiracje tworami Ramina Djawadi do Gry o Tron, a także odwołania do kompozycji Zimmera do Sherlocka Holmesa. Jednakże Pemberton nie próbuje nikogo naśladować, a tworzy nową jakość! Melodie są zróżnicowane, energiczne i dzikie, wzbogacone o dźwięki pogwizdywań, sapania, urwanych oddechów (np. Growing Up Londinium), co razem tworzy oryginalny i harmonijny zbiór. Na soundtracku pojawiają się też dwie piosenki: The Politics & The Life – Gareth Williams oraz The Devil & The Huntsman – Sam Lee, które, choć odmienne, są tajemnicze, niepokojące i ponadczasowe.

Guy Ritchie po raz kolejny zaskoczył swoim nietypowym podejściem do znanych opowieści. Król Artur: Legenda miecza bywa nierówny, miejscami traci sens, ale to świetne widowisko high fantasy, pełne akcji, humoru i autoironii. W tracie dwóch seansów (tak, musiałam to zobaczyć ponownie) miałam nieodparte wrażenie, że ten reżyser znakomicie sprawdziłby się przy ekranizacji jakieś gry wideo. Nie tylko dlatego, że ostateczna walka w filmie wyglądała jak starcie z bossem, lecz także, że Ritchie zastępuje patos lekkością, a bezsens akcją, budzącą radochę. To, co może Assassin’s Creed?

PS. Od niedawna jestem na Instagramie, tak jak w innych social mediach: @totalniekulturalnie
____________________________________
Jeśli chcesz komentować, a nie masz konta w Disqus – kliknij w Name, a potem zaznacz „Wolę pisać jako gość”